To nie moje święta

Posted on 24/12/2010 - autor:

7


Polska, jako państwo powierzchownie wyznaniowe, ową powierzchowną religijność okazuje sezonowo. Zwykle katolicy, których według statystyk jest miażdząca większość, są w Polsce dosyć mało religijni. Na co dzień wiara jest im zbędna i przygasa, okazyjnie jednak ten stan rzeczy zmienia owczy pęd i konformizm. Zwykle polscy wierzący budzą się z okazji chrzcin, pogrzebów, ślubów, komunii czy tym podobnych rzeczy… i (last but not least) świąt. Tu się zaczyna problem, bo nie jest ważne, czy ktoś jest chrześcijaninem czy nie; praktycznie cały kraj staje albo spowalnia, bo są święta. Jeśli nie jest się pracownikiem marketu, to ma się wolne choć trochę wcześniej. Na dobrą sprawę świąteczny porządek zmusza do uczestniczenia w nim także ludzi, którzy niekoniecznie tego chcą. Choćby z racji tego, że nie podzielają światopoglądu większości społeczeństwa.
I tu trafiam się ja, uważający jakiegokolwiek boga (niezależnie od postaci, ilości, płci, charakteru, domniemanej aktywności i innych przymiotów) za koncepcję absolutnie mi zbędną w życiu. Do rozumienia świata nie potrzebuję żadnej istoty wyższej, która „miała istnieć od zawsze”, bo wprowadzanie takiego bytu w naukę jest w zasadzie wyrazem myśli „nie mam pojęcia, jak to jest, ale nie bardzo chce mi się szukać, więc pójdę na łatwiznę”. Nie potrzebuję też zastępczego kręgosłupa moralnego w postaci jakiejkolwiek księgi zasad czy udzielanych przez grupę ludzi znających się jedynie na owej księdze wytycznych. Jestem tzw. bezwyznaniowcem, ateistą, bezbożnikiem – jeśli komuś odpowiada i takie określenie. Krótko – nie podzielam poglądu, uznającego między innymi dzień 24-ty grudnia za rocznicę zdarzenia, opisanego w Biblii.
Co ja mam zrobić w okresie świątecznym? Ja chcę spędzić to w inny sposób, organicznie nie chcę zostawać z rytuałem, który stał się dla mnie obcy i zbędny, nawet z cyniczno-materialistycznego punktu widzenia, czyli napchania żołądka produktami kuchni mojej mamy i babci (co sobie cenię) oraz zgarnienia łupów zwanych prezentami. Mdli mnie zresztą, kiedy już w listopadzie, w zasadzie tuż po tzw. Święcie Zmarłych, sklepy napełniają się bielą, czerwienią (nie patriotyczną, świąteczną) i puszczanymi w kółko do obrzydzenia „świątecznymi hitami”. Odrzuca mnie dodatkowo, kiedy słyszę nie tak znowu rzadkie i odosobnione teksty o „wzbogaceniu” w prezenty wiosennego święta, znanego jako Wielkanoc. Nie jestem zresztą jedynym, który stwierdzi, że nawet najbardziej lubiana melodia, słuchana non stop, zwłaszcza niekoniecznie za naszą zgodą, zaczyna odpychać. I tak samo, jak w lecie przy ognisku nad wodą dostaję szczękościsku przy utworach Hey, Dżemu itp., tak trafia mnie, jak po raz tysięczny atakuje mnie „Last Christmas” czy inny „znany i lubiany” okołoświąteczny song, skierowany na odprężenie klienta marketu i zwiększenie w ten sposób sprzedaży. Drażni mnie wszechobecna atmosfera ostentacyjnej konsumpcji, wypruwającej z właściwie każdych świąt religijny charakter i zastępującej go nieskrępowaną, orgiastyczną wręcz konsumpcyjną fetą, często robioną na wyścigi, bo sąsiad nie może mieć bogatszego stołu czy większych fantów pod wielkim i drzewkiem obwieszonym ozdobami niczym „nowy ruski” złotem. Mierzi mnie i odpycha ten cały przeładowany komercyjnym banałem okres, w którym na siłę każą mi się cieszyć – z czego? Z tego, że według oficjalnie uznanej przez baaardzo duża grupę ludzi za prawdę bajki dawno, daaawno temu pod koniec dzisiejszego grudnia miał się urodzić tzw. zbawiciel. To już nawet pominąwszy ten festiwal chciwości, obżarstwa, pychy i zazdrości, na dobrą sprawę chrześcijański tylko z nazwy, z charakteru zaś praktycznie bluźnierczy. Z uwagi na sposób obchodzenia „świąt”, obsceniczny spektakl próżności, materializmu i zakłamania, śmiem twierdzić, że celebracja świątecznych dni staje w rażącej sprzeczności z ich pierwotnym charakterem – religijnym – obecnie zepchniętym na skraj okazji, niewiele wnoszącego dodatku i uwierającej konieczności.
Nie podzielając zresztą tego poglądu, ze względu na który dni 24-26.12. otrzymały w kalendarzu taką, a nie inną nazwę, nie widzę powodu, dla którego miałbym je nazywać Świętami Bożego Narodzenia, świętować to i składać bożonarodzeniowe życzenia, przynajmniej każdemu, do kogo się odezwę. Składam noworoczne – to przynajmniej jest obiektywnie przez wszystkich stwierdzona data.
Ale coś mnie jednak trzyma w tym krajobrazie. Co? Skoro nie akceptuję tej całej religijnej otoczki, to pozostaje tylko parę rzeczy: przede wszystkim brak innej opcji; także przywiązanie do rodziny; może być to też chęć skosztowania niecodziennych potraw czy otrzymania giftów. Niestety bywa to też wybór między samotnym spędzeniem tego wieczoru, a byciem z rodziną. Albo wszystko po trochu. I coś w tym jest. Jako młody (27 lat) człowiek, a w dodatku ateista, spędzam święta z rodziną tylko dlatego, że nie mam jeszcze własnej. A ze swoją dziewczyną nie jestem na razie na tyle długo i blisko, by wyjechać gdzieś tylko we dwójkę i zapomnieć o tym, że w Polsce 24.12. oznacza obsesję wokół zdarzenia opisanego w jakiejś księdze, która jest świętą dla większości rodaków, ale nie dla mnie. Mniejsza o środki, gdy będzie konkretny plan na końcówkę grudnia, to i forsę się zgromadzi. 24-ty grudnia to mógłby być zwykły piątek, ale czuję się przymuszany do uczestnictwa w święcie, które nie jest moim świętem. Już nie. Ostatni raz szantażuje się mnie samotnością i relacjami rodzinnymi. Przyznaję, że przy takim argumencie kwitnie mi w głowie myśl, by założyć rodzinę jak najszybciej, aby móc oderwać się od starej na rzecz nowej.
Mało która osoba, jęcząca takiemu jak ja osobnikowi o rodzinności świąt, wpada na to, że takimi namowami skutecznie owego osobnika odpycha nie tylko od spędzania takich okresów w większym rodzinnym gronie (w którym to gronie mogą się znaleźć ludzie niekoniecznie chcący, z wzajemnością, utrzymywać bliski kontakt z kimś przy stole), ale i od innych przypadków tzw. rodzinnej tradycji czy rodzinnych uroczystości i spotkań. Nie trzeba tu być szczególnie aspołecznym, aby mieć serdecznie dość wymuszonych kontaktów z ludźmi, z którymi człowiek zwyczajnie nie czuje potrzeby utrzymywania bliższych relacji, bo po prostu nadaje się na innych falach. Nie trzeba być specem od psychologii, by wpaść na to, że zmuszanie do niechcianych zachowań skutkuje tylko większą niechęcią i nieprzyjemnością w ich kontekście. Nie trawię świąt, bo nie znoszę mimowolnego uczestnictwa w obrzędzie, którego wymowa kłóci się z moim światopoglądem, w towarzystwie ludzi, których często (z wzajemnością) nie lubię, w całej tej do bólu sztucznej otoczce udawanej i wymuszonej serdeczności. Drażni mnie i odpycha ta cała szopka. To podparte prawie że oficjalnym nakazem kłamstwo o szczęściu, dostatku i udanych relacjach rodzinnych. Dziękuję, to nie dla mnie. Wolę robić to, co lubię, w naprawdę pożądanym towarzystwie i wybranym miejscu czy okolicznościach.
Wszystkim, dla których te warunki spełnione są przy wigilijnym stole, życzę swobody w budowaniu i utrzymywaniu więzi międzyludzkich, opanowania w konsumpcji niewątpliwie smacznych dań oraz w wystawności świątecznej oprawy, a także rozsądku wystarczającego m.in. do powstrzymania się od siadania za kierownicę po ewentualnym wigilijnym kielichu. Oraz – niektórym przynajmniej – zdolności dostrzeżenia, zrozumienia i akceptacji faktu, że nie wszyscy w tym kraju obchodzą religijne święta. Tym zaś, ktorych lubię i szanuję osobiście, a także mniej lub bardziej znanym mi czytelnikom, życzę przyjemnego spędzenia omawianego okresu. Porządniej wypowiem się nieco przed chwilą zmiany cyferki w dacie. Do miłego.

PS. Nie mam w swym zamiarze urażenia ludzi, którzy rzeczywiście są chrześcijanami nie od wielkiego dzwonu i dla których święta mają wymiar duchowy, a nie służą tylko zapełnieniu stołu, a następnie kałduna, odświętnym jedzeniem i napitkami. Z pewnością tacy prawdziwie wierzący są i wcale nie stanowią takiego znikomego ułamka społeczeństwa. Nie zmienia to jednak faktu, iż święta w Polsce to przede wszystkim konsumpcja i prezencja, zaś aspekt religijny robi wrażenie dopiętego na siłę, coraz mniej pasującego do konsumpcyjnej fety i na dobrą sprawę w tym wszystkim niepotrzebnego. Rozważając przyszłoroczny wyjazd gdzieś daleko tylko we dwójkę, ja przynajmniej nie ukrywam, że chodzi mi po prostu o rozrywkę i dobre samopoczucie. Nie mam zresztą i nie będę miał poczucia winy z tego powodu, że nażarłem się jak świnia i wydałem tyle szmalu na kilka dni uczty.

Posted in: autor, Polska, religia