Wikileaks, Fotyga i „szacunek Ameryki”

Posted on 07/09/2011 - autor:

6


Polska polityka zagraniczna według PiS opiera się na dość prostym podejściu – albo demonstracja siły, albo spolegliwość. W praktyce sprowadza się to do tego, że jak nie kozaczymy naszym „odwiecznym wrogom” i nie machamy szabelką przy każdej okazji, to oznacza, że jesteśmy mięczakami i czapkujemy tym wielkim, którym rzekomo powinniśmy skakać do oczu. Pogląd ten bardziej dałoby się podciągnąć pod obraz świata średniowiecznego watażki, co ma pod komendą parudziesięciu obszarpanych zabijaków oraz lepiankę z drewna i gliny, ale domaga się hołdów i zaszczytów niemalże jak suweren, niż pod nowoczesne i racjonalne spojrzenie na politykę zagraniczną. Ale cóż, w dostrzeganiu wielopoziomowych zależności i układów, subtelności i cudzych interesów czy choćby szanowaniu obcych racji i oponentów żaden z Kaczyńskich nigdy nie przodował. A już na pewno nie osoba, która na międzynarodowych salonach radziła sobie równie dobrze, co Kenia w łyżwiarstwie szybkim.
Anna Fotyga, bo o niej mowa, powszechnie w Narodzie darzona była opinią kompletnej pomyłki, jeśli chodzi o dyplomację. W zasadzie jedyną jej kwalifikacją była całkowita zależność od Kaczyńskich i jej osoba gwarantowała im kontrolę nad polskim MSZ. Poza tym człowiek wył z litości, kiedy pani minister próbowała coś powiedzieć, a w obcych językach („hardcore negotiator„) brzmiała równie fatalnie, co w rodzimym. Do tego jej miny, pokręcone bardziej niż filmy Lyncha i obrazy Dalego naraz. W kwestiach merytorycznych – Fotyga chwali się zmianami, ale w gruncie rzeczy należałoby to nazwać albo czystkami (bo kluczem do obsadzania stanowisk był brak doświadczenia w starym systemie albo brak powiązań z UW) lub degrengoladą (nieobsadzonych paręnaście posad, w tym stanowisko ambasadora w Waszyngtonie). Emitowane przez nią treści były po prostu linią programową Kaczyńskich, którzy ją kreowali tak jak mózg decyduje o tym, co powiedzą usta.
Podobne zdanie mieli urzędnicy „naszego sojusznika” – USA, co potwierdza depesza zamieszczona niedawno na Wikileaks. Notatki miały nigdy nie wyjść na światło dzienne, stąd autor mógł sobie pozwolić na szczerość. I nie zostawia na Fotydze suchej nitki, ale szczerze mówiąc, kiepska opinia Amerykanów o pani minister mało kogo dziwi. Jankesi nie szanowali nikogo, kto płaszczył sie przed nimi, zaś pod takie określenie podpadało zachowanie ówczesnej polskiej dyplomacji w stosunku do Białego Domu. Wystarczy przypomnieć, jak ochoczo pchaliśmy kontyngenty wojskowe tam, gdzie nam wskazał Wujek Sam, czy jak bardzo chcieliśmy dostać u siebie tarczę antyrakietową jako dobrodziejstwo samo w sobie, bez dodatkowych grantów. Kuriozum było spotkanie Jarosława z W. Bushem w korytarzu, kiedy W. poświęcił premierowi aż 5(!) minut, z czego ten bardzo się cieszył. Z podejścia Polski do Stanów Jankesi akurat bardzo się cieszyli, między innymi mogąc nas dalej traktować po macoszemu i przyjmować wyrazy oddania, płacąc głównie dobrym słowem.
W stosunku do UE i Rosji Polska w latach 2005-07 zapracowała na opinię hamulcowego, bo braciszkowie woleli po sarmacku blokować relacje i udawać groźnych niż załatwiać konkretne sprawy. Tzw. szczyt pierwiastkowy, na którym Polska broniła przegranego na starcie systemu głosowania w Radzie Unii Europejskiej, dając sobie wcisnąć niekorzystne limity CO2 i omijając sprawy rolnictwa, pomocy strukturalnej czy inne dla nas istotne przy tworzeniu nowego traktatu (późniejszego lizbońskiego), jest doskonałą ilustracją tego, że tzw. twarde podejście do polityki zagranicznej, realizowane za pomocą ksenofobii, krzyków i obucha, jest podejściem lekkomyślnym i nieskutecznym. Wisienką na szczycie tortu była sytuacja, kiedy unijni przywódcy z Merkel i Sarkozym na czele, zirytowani ustawicznym dzwonieniem Lecha do Jarosława z pytaniem o każdą sprawusię, pominęli Lecha i sami wykonali telefon do tego Kaczyńskiego, który decydował naprawdę. Nazwanie prezydenckiej nieporadności „oscarową rolą” przez Fotygę jest po prostu arcydziełem politycznej ściemy.
Na razie bohaterka depeszy udaje nieporuszoną, a nawet uradowaną uwagą, jaką jej poświęcili urzędnicy, głównie ze względu na głębokość zmian w MSZ. Krytyczne uwagi określa jako pochodzące od informatorów niezadowolonych z jej posunięć. Szkoda tylko, że tak naprawdę zadowoleni byli głównie dwaj panowie ruszający kukiełką oraz ich sztab i zwolennicy. O kompetencjach tej pani świadczy również to, że po utracie posady ministra musiała szukać ratunku w przytulisku eks-pisowskich ministrów, jakim stał się Pałac Prezydencki w drugiej połowie kadencji Lecha Kaczyńskiego. A poza tym większość ludzi podzielała zdanie, którym niedawno Wikileaks podzieliło się z nami, zatem nie nowina, raczej odgrzany kotlet. Podobnie znany był też lekceważący stosunek Wielkiego Brata zza oceanu do Polski i polskich rządów, uporczywie negowany przez łaszących się bliźniaków i ich konfratrów.
Ujawniona opinia w zasadzie ośmiesza kacze podejście do dyplomacji, ale skoro Jarosław po potraktowaniu przez Busha niemalże jak służba domowa dalej kochał Stany, to nic go nie ruszy. Zresztą i bez tego jasne było, że kacza dyplomacja była warta tyle co np. przedwyborcze zapowiedzi o unikaniu koalicji z Samoobroną. Kiedyś przez krótki czas może i ktoś ten slogan kupował, ale potem już nie i zdecydowane nie.