Kto komu zgasi światło, czyli nowy-stary szef

Posted on 28/04/2012 - autor:

0


Polska polityka, głównie poprzez tzw. wybrańców Narodu, najwyższych lotów nie jest i długo nie będzie. Debata polityczna w zasadzie od dłuższego czasu wyprana jest ze strony merytorycznej, bo główni aktorzy politycznej sceny po prostu okopali się na swoich pozycjach i wiele spraw rozpatruje się dwubiegunowo, bardziej przez pryzmat sympatii do danego ugrupowania niż sensowności i realności wypowiedzi. Taki dyskurs dotyczy przy tym dwóch głównych frakcji w Sejmie, bo reszta stanowi właściwie dodatek do walki dwóch wielkich „P”. Ludowcy usiłują robić za „dobrego glinę” w koalicji, podpinając się pod popularne społecznie pomysły, a na większego koalicjanta przerzucając mówienie o sprawach trudnych i nieprzyjemnych. Palikotowcy od czasu do czasu mącą wodę pewnymi pomysłami, które w obecnej rzeczywistości są równie kontrowersyjne, co jednak sensowne, a przynajmniej sensowne mogłyby być, gdyby nie ślizgano się po ważkich tematach. PJN z marnym skutkiem usiłuje przypominać o sobie, a Solidarna Polska koncentruje się na usługiwaniu toruńskiemu radiowcowi, który ma poważne długi i takowe problemy z pozostaniem na rynku medialnym. SLD zaś… trwa, czy też bardziej dryfuje, niesione jednocześnie wizją szczęśliwej przeszłości i świetlanej przyszłości. Problem w tym, że jedno kłóci się z drugim.
Partia Palikota w debiucie (wybory 2011) uzyskała lepszy wynik niż Sojusz między innymi dlatego, iż lewicowy elektorat mocno rozczarował się niezdolnością SLD do przeforsowania punktów swego programu, albo też niechęcią do forsowania tegoż, bowiem światopoglądowo Sojusz był stosunkowo bierny i nieaktywny. Przez cztery lata rządów Millera nie ruszono kleru z niezasłużonego piedestału, nie kwęknięto nawet w sprawie Komisji Majątkowej. Po Millerze tym bardziej, bo młodzi i niedoświadczeni Olejniczak i Napieralski pokazali głównie to, że nie nadają się do kierowania partią i że nie mają pomysłu ani na państwo, ani chociaż na powrót SLD do władzy. Ten ostatni zmarnował przyzwoity wynik w wyborach prezydenckich, wskutek czego trzeba było zapłacić posadą szefa partii, a na jego miejsce wszedł symbol dawnych czasów, Leszek Miller. Dzisiaj Millerowi przedłuża się kadencja, bo nie mając kontrkandydata został przewodniczącym na kolejne 4 lata.
Tylko co to da Sojuszowi, skoro wiekowy już były premier może i jest w stanie poszczycić się doświadczeniem politycznym, ale jakoś przez ostatnie pół roku (nowa kadencja Sejmu) nie było widać pozytywnej, nowej jakości w działaniu klubu czy partii? Polska lewica w tym wydaniu wyraźnie ma problem ze sobą, bo wizerunek pogrobowca PZPR był chyba jedynym wyrazistym image’em, jaki ta partia posiadała po upadku systemu. Niestety, tęsknota za czasami, w których lewica triumfowała i rządziła, nie przywróci ich, zresztą wystarczy spytać Jarosława Byłego Niedoszłego o wyborczą skuteczność wiecznego przywoływania czasów minionych w postaci tzw. IV RP. Lewica potrzebuje świeżej krwi i drugiego oddechu, to jednak zabrał Sojuszowi Palikot, w dalszym ciągu potrafiąc bezlitośnie wypunktować miałkość i nicość programową „starej gwardii”. Ruch Poparcia chociaż rozważał zasadność przeprowadzania reformy emerytalnej, podczas gdy Miller i spółka głównie twardo okopywali się przy sprzeciwie, podpinając się jednocześnie pod solidarnościowe wnioski o referendum. Szczytem oportunizmu było zaś podłączenie się pod protestujących przed Kancelarią Premiera czy Sejmem związkowców NSZZ. Niestety, odwoływanie się do pozycji eks-premiera jest tyle warte co odtwarzanie z taśmy „pamiętnego meczu na Wembley” i liczenie na to, że polskiej kadrze poprawią się wyniki. Od początku kadencji Miller zbyt wiele nie pokazał, skąd więc pomysł, że przez następne cztery lata uda mu się wyciągnąć frakcję z dołka?
Frakcja sama jest jałowa i schyłkowa, a widać to choćby po tym, iż Miller nie miał nawet kontrkandydata. Nikt nie podjął się wprowadzania zmian, zatem delegaci na kongres przez aklamację musieli przypieczętować los Sojuszu. Gdzie jest Ryszard Kalisz, gdzie jest Joanna Senyszyn, gdzie jest ktokolwiek, kto zdołałby tchnąć życie w ten skostniały i wypalony organizm? Cisza. Aleksander Kwaśniewski gratuluje nowemu-staremu szefowi i zauważa, że „koncepcja odmłodzenia partii nie zakończyła się sukcesem”, natomiast nie wiem, czy jest tu rzeczywiście czego gratulować, bo ten akurat wniosek optymistycznie nie nastraja i nie powinien nastrajać. SLD będzie się dusić w starym smrodku tęsknoty za dawną świetnością, nie potrafiąc się przebudować i zmienić dla dobra samej siebie, stając się coraz bardziej karykaturą partii lewicowej. Oczywiście, można snuć piękne wizje kraju wymarzonego i obiecywanego przez szefa, a także podnosić, że „Sojusz jeszcze raz, jak ptak musi rozwinąć skrzydła i zerwać się do wielkiego lotu”, ale w dalszym ciągu nawet na horyzoncie nie widać odpowiedzi na pytanie, JAK. Takie pytanie jednak wiąże się z innym – dlaczego do tej pory nie wyszło – a to wymaga uderzenia się w piersi i wyciągnięcia wniosków. Podobnie jak u największej partii opozycyjnej, rachunku sumienia i reorganizacji brak. Podobnie jak u prezesa K., wypowiedzi Millera są przepełnione pięknie brzmiącymi sloganami, ale są one niczym i niczym pozostaną bez realnego i rzetelnego programu, który pozwoliłby wyborcom na zaufanie partii raz jeszcze. Na razie słabe PO nie znajdzie konkurencji w jeszcze słabszych rywalach.
Może i Miller ma przed sobą cztery lata kadencji, ale tylko formalnie. Wcześniej bowiem czeka go męcząca i wyboista droga, a pod sam jej koniec partia natrafi na kilka solidnych zakrętów. 2014 – wybory do Parlamentu Europejskiego oraz samorządowe. 2015 – wybory prezydenckie i parlamentarne. Na chwilę obecną nie widzę szans, by z takim podejściem SLD mogło w nich choć poważnie zaistnieć, nie wspominając już o wygranej. Jałowość programowa najpewniej zaprowadzi SLD do czterech klęsk wyborczych, a wtedy będzie naprawdę krucho, bo i tak już teraz jest walka nie tyle o zwycięstwa wyborcze, ile o przetrwanie. O ile srebrnogrzywy lider nie dokona, wzorem pierwszych sekretarzy, żywota na stanowisku, o tyle może też odchodzić w niesławie po wymuszonej dymisji lub po prostu zostać tym, który zgasi światło w siedzibie niegdyś dumnej partii, która jest cieniem tego, co było dawniej. A co potem? Cóż, z tych popiołów feniks nie powstanie, a otrzeźwienie przyjdzie za późno. Kolejna zmarnowana szansa na silną lewicową partię, która byłaby w stanie odebrać władzę prawicy. Leszek Miller nie prezentuje sobą praktycznie nic, co pozwalałoby wątpić, że prędzej wpędzi do grobu własną partię niż Platformę.

Posted in: polityka, Polska